piątek, 22 czerwca 2012

W cieniu

Wojtek obudził się, jak zwykle, o 5:30 rano. Wyszedł na balkon aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Przyjemny, chłodny poranny wiatr owiał jego twarz powodując całkowite rozbudzenie. Lubił takie chwile gdyż nastrajały go optymistycznie przed kolejnym zwyczajnym dniem, a przynajmniej na taki zawsze liczył, w jego niezwyczajnym życiu. Nie zwlekając ani chwili dłużej udał się do kuchni aby przygotować sobie sok ze świeżych pomarańczy oraz zjeść baton energetyczny z kawałkami bananów i czekoladą. Przebrawszy się w strój do biegania oraz zabraniu bidonu z napojem izotonicznym wyruszył na codzienną poranną przebieżkę po zielonym obszarze nowego osiedla na obrzeżach Krakowa.
   Praca, którą wykonywał wymagała od niego oraz od każdego z kolegów doskonałej kondycji fizycznej. Nie wiedział bowiem nigdy, gdzie i kiedy przyjdzie mu wyjechać. Nie stanowiło to jednak dla niego najmniejszego problemu, gdyż był w pełni oddany temu co robił, a poranny jogging wykorzystywał, przede wszystkim, do nawiązywania nowych kontaktów z przedstawicielkami płci pięknej, które również lubiły biegać po tej okolicy. Uważał, że nic nie przyciąga tak uwagi kobiet jak wysportowany, młody mężczyzna, który dodatkowo potrafi zachować się szarmancko. Wielokrotnie użyczał swojego bidonu wyczerpanej amatorce porannego biegania, która z niewiadomych dla niego samego przyczyn uważała, że to właśnie bieganie pomoże jej zrzucić zbędne kilogramy i że stanie się to dzisiaj. Taka pomoc kończył się najczęściej podaniem numeru telefonu, gdyż serdeczny uśmiech i okazana pomoc były najlepszym afrodyzjakiem. Niestety dla niego samego wszystkie znajomości kończyły się równie szybko jak się zaczynały, nad czym nie specjalnie ubolewał, gdyż bardzo trudno było mu wyobrazić sobie jak miałby dzielić pracę z obowiązkami towarzyskimi, a tym bardziej rodzinnymi. Zresztą z tego powodu podziwiał swoich kolegów, którym udało się stworzyć szczęśliwe rodziny, pomimo krążącej opinii, że w tym zawodzie jest to niezmiernie trudne do zrealizowania, a wręcz niemożliwe. On sam wolał pozostawać samotnym wilkiem.
   Będąc po trzydziestu minutach w połowie swojej rutynowej trasy, poczuł charakterystyczną wibrację oraz cichy sygnał dźwiękowy przymocowanego do pasa pagera. W tym momencie wiedział już, że tego dnia jego życie, po raz kolejny, nie będzie zwyczajne. Przyspieszył zdecydowanie gdyż najpóźniej za czterdzieści minut będzie musiał zameldować się na odprawie.

-

Niemal równocześnie z sygnałem pagera zadzwonił budzik przy łóżku. Obudzeni w tym samym momencie odwrócili się do siebie i pocałowali na dzień dobry. Monika wiedziała, że tym razem to Jacek będzie pierwszy brał poranny prysznic, a ona musi wyciągnąć z szafy jego, spakowaną wcześniej, torbę podróżną i położyć ją obok drzwi wyjściowych. Miała również świadomość, że ponownie będzie niespokojna przez kolejnych kilka lub kilkadziesiąt godzin aż do jego powrotu z „delegacji”, jak nazywała sobie, zawsze nagłe, wyjazdy męża. Nie była to jednak pora na wewnętrzne rozterki. Monika zarzuciła na siebie satynowy szlafrok i poszła do kuchni aby zaparzyć dla siebie świeżą kawę oraz przygotować składający się z bananów, jabłek oraz mango mus dla Jacka. Tak skomponowana mieszanka, podana wraz z suszonymi daktylami oraz popita po 3 minutach szklanką niegazowanej wody mineralnej, zapewniała wystarczającą porcję energii na ciężkie poranki. Poza tym była jednym z ulubionych przysmaków Jacka oraz umożliwiała niemal natychmiastową konsumpcję co w tym momencie było niezmiernie ważne.
Monika kończyła właśnie dolewać śmietankę do swojej kawy gdy w progu kuchni pojawił się Jacek ubrany w nienagannie skrojony i dopasowany garnitur.
- Dzień dobry kochnie, pięknie wyglądasz o poranku - przywitał z uśmiechem swoją żoną.
- Nie zawstydzaj mnie proszę - odparła z grymasem - przecież wyglądam jak siedem nieszczęść bez fryzury i makijażu.
- Jak zwykle skromna i kochana - powiedział Jacek siadając do stołu i sięgając po daktyla.
- Mmmm... doskonałe, zamruczał, oblizując ostatnią łyżeczkę przepysznego śniadania. Szkoda, że nie mogę zabrać ze sobą do pracy tych smakołyków - rozmarzył się głośno Jacek.
- Firma na pewno przygotowała coś równie smacznego na obiad. Nie będziesz miał czego załować - odparła, z szelmowsko-zalotnym uśmiechem na twarzy, Monika.
- Na pewno się postarają. Na pewno - skwitował Jacek, marszcząc przy tym czoło, na samo wspomnienie posiłków zaserwowanych mu przez firmę podczas ostatniego wyjazdu służbowego.
   Z pozoru zwyczajna misja handlowa w Szwajcarii, której celem było ustalenie warunków przejęcia przez Państwo Polskie większościowego pakietu udziałów w jednym z prywatnych banków mającego swoją centralę w Zurichu, przerodziłą się w klasyczną misję uciekaj i nie daj się zabić. Wszystko to w wyniku nie dotrzymania tajemnicy, czy też wręcz, zdrady, jednego z uczestników negocjacji, który przekazał jego szczegóły rosyjskim biznesmenom. Ci biznesmenami byli wyłącznie z nadanej im nazwy i nie czekjąc na nikogo postanowili wyeliminować swoich konkurentów w sposób cichy, aczkolwiek siłowy. W wyniku, szumnie relacjonowanej przez międzynarodowe stacje telewizyjne, strzelaniny w jednej z willowych dzielnic Zurichu, Jacek wraz z Wojtkiem musieli liczyć na wyłącznie na siebie i własne siły, mając na plecach rosyjskich kilerów oraz cała szwajcarską policję, żandarmerię i straż graniczną. Wszystko to przez fakt, iż w całym zajściu zginęło dwóch pracowników szwajcarskiego banku, a trzech innych zostało bardzo ciężko rannych, z czego jeden, zmarł w szpitalu, następnego dnia rano. Brak zaangażowania Gwardii Watykańskiej wynikał, przypuszczalnie, tylko i wyłącznie z tego, że tym razem życie Ojca Świętego nie było zagrożone. W ten właśnie sposób Jacek wrócił z misji z tygodniowym poślizgiem, a Wojtkowi zajęło to jeden dzień więcej, ukrywając się w tym samym czasie przed pościgiem i jedząc co udało im się znaleźć lub upolować. Dlatego też nie chciał aby sytuacja powtórzyła się i tym razem. Zresztą ze zdarzenia zostały już wyciągnięte odpowiednie wnioski. Nastąpiło to o wiele szybciej niż udało się ujarzmić dyplomatyczną burzę na linii Warszawa-Berno, która wybuchła kilkanaście minut po całym zajściu. Pomimo wzorowej dotychczas współpracy między obydwiema stronami w zakresie przeprowadzanych operacji, bezsensowna śmierć rodaków wywołała wśród chłodnych szwajcarów iście południową furię. Dopiero obietnica ufundowania przez stronę Polską dożywotnich stypendiów dla rodzin poszkodowanych oraz przekonanie Szwajcarów, że powinni, pomimo wszystko, bardziej skupić się na poszukiwaniu rosyjskich biznesmenów zamieszanych w całe zajście, niż bez końca rozdrapywać rany i wylewać żale na swoim, bądź co bądź, sojuszniku i partnerze operacyjnym.
   Jacek wstał od kuchennego stołu i pocałował Monikę w policzek. Uważaj na siebie słoneczko. Kocham cię! - powiedział na pożegnanie i ruszył w kierunku drzwi. Ja też cię kocham - odpowiedziała, delikatnie się uśmiechając i pociągnęła kolejny łyk ulubionej, wietnamskiej kawy.
   Po zjechaniu windą do garażu podziemnego, Jacek wsiadł do swojego służbowego, czarnego, Volvo S40. Jako fan szwedzkiej motoryzacji cieszył się, że właśnie ten producent został wybrany jako oficjalny dostawca służbowej floty wykorzystywanej przez jego pracodawcę. Mając do wyboru dowolny model z gamy producenta, uznał ten za najbardziej odpowiadający jego celom. Był wygodny, zwrotny oraz wbrew pozorom coraz bardziej popularny na krakowskich ulicach, zatem nie rzucający się przesadnie w oczy, a oto głównie chodziło zarówno jemu jak i jego chlebodawcom. Przekręcił kluczyk w stacyjce, a silnik wydał przyjemny odgłos. Wkrótce po tym w głośnikach popłynęła muzyka ulubionej stacji radiowej nadającej głównie muzykę klasyczną i filmową. Wyjechał spokojnie z garażu, a następnie minął jedną z budek ochrony Osiedla Europejskiego, którą tylko z pozoru zajmował starszy pan będący na emeryturze. W rzeczywistości nazywał się Henryk „Broda” Baranowski i było to świetnie wyszkolony, oddelegowany do służby, faktycznie emerytowany, operator jednej z polskich jednostek specjalnych, który miał tych samych zwierzchników co Jacek i jego pozostali koledzy, również zamieszkujący to samo osiedle. Po wymianie niedostrzegalnych uprzejmości skierował się do wyjazdu na ulicę profesora Michała Bobrzyńskiego. Miejmy nadzieję, że po drodze nie rozkraczy się jakaś koparka, za którą utworzy się korek - pomyślał płynnie włączając się do ruchu. Od miejsca pracy na ulicy Tynieckiej dzieliły go niecałe cztery kilometry. W tylnym lusterku dostrzegł identyczny, różniący się jedynie kolorem, model samochodu należący do Wojtka. Tym razem to ja będę pierwszy pod bramą - uśmiechnął się do siebie mocniej naciskając gaz.
   Borys Zagajew siedzący na fotelu pasażera srebrnej Skody Octavii i delektujący się świeżą kanapką z Subway'a znajdującego się w pobliskim sklepie szybkiej obsługi, zobaczywszy dwa wyjeżdżające właśnie Volvo przerwał natychmiast swój posiłek i krzyknął - Wasilij!
- Da? - Ruszamy za tymi Volvo. Tylko nie daj się zauważyć! - pouczył swojego podwładnego - Zobaczymy gdzie wybierają się nasi towarzysze?
   O ile Jacek i Wojtek mogli nie zwrócić uwagi na zaparkowane przed sklepem samochody i znajdujących się w nim ludzi, o tyle nagłe poruszenie się srebrnej Skody nie umknęło uwadze Henryka. Już wcześniej zastanawiał się po co jeden samochód kręci się bezładnie po okolicy, a po otwarciu sklepu i chwilowej, jak się okazało, przerwie na zakupu śniadaniowe, jego pasażerowie czekają nie wiadomo na co. Swoje spostrzeżenia, wraz z wcześniej zapamiętanym numerem rejestracji, postanowił natychmiast przekazać swoim przełożonym.

-

Gdy rozległ się znajomy brzęk pagera, Robert „„Kasper”” Kasprowicz wstawał właśnie ze skórzanego fotela klasy biznes samolotu rejsowego, który kilka minut wcześniej wylądował na lotnisku w Balicach. Najszybciej jak było to możliwe wyciągnął z górnej szafki swój bagaż podręczny i natychmiast pokazał legitymację funkcjonariusza ABW najbliżej stojącej stewardessie. Katarzyna, piękna wysoka blondynka, z którą udało mu się poflirtować podczas lotu, bardzo sprawnie, omijając pozostałych pasażerów, odprowadziła go do wyjścia z samolotu.
- Miłego dnia panie Duch - pożegnała go z uśmiechem - zapraszamy do ponownego skorzystania z naszych usług - dodała wyuczoną formułkę, z wyraźnie wyczuwalną, zalotną nutą, w głosie.
- Dziękuję pani Katarzyno, nie omieszkam - odparł uśmiechając się.
   Dotknąwszy stopami płyty krakowskiego lotniska, „Kaspar” został przejęty i zaprowadzony do czarnego Range Rovera Sport przez oczekującego na niego, Marka „Ułana” Myśliwieckiego, kolejnego weterana jednostek specjalnych, a obecnie oficera dyżurnego Sekcji.